poniedziałek, 18 listopada 2013

Rozdzialik 62


Nie będę się pluć, miłego czytania, przepraszam, że musieliście tyle czekać, ale łapcie co jest :D !


__________________________







- To niedopuszczalne. Absolutnie sobie chyba z nas sobie jaja robią. Tak dłużej nie będzie! - ogłosiłam tryumfalnie, a kilkoro Puchonów zawtórowało mi radosnym okrzykiem.  - My to zmienimy! I zrobimy to jak najszybciej!
 Może rok szkolny w Hogwarcie rozpoczął się stosunkowo niedawno, ale brak imprez był wręcz niemoralny.
 Ja rozumiem, że teraz jest czas na gnojenie kotów, wypakowywanie kufrów, odkrywanie zapasów hogwarckiego kakaa i rozkoszowania się jesiennymi deszczami, ale nie popadajmy w paranoję.
 Hogwart bez dzikich imprez to nie Hogwart.
- Dlatego, kochani, bierzemy sprawy w swoje ręce, i organizujemy jedną z najwspanialszych, najbardziej niezapomnianych i głośnych wix! Uroczyście ogłaszam, że organizujemy Pierwszą Imprezę Tego Roku! - tłumik zgromadzonych w pokoju puchońskim borsuków zapiszczał radośnie, zaklaskał i pozwolił mi po chwili dalej przemawiać - a jak wiemy, najlepsze imprezy robi się gdzie?
 Co po niektórzy spojrzeli po sobie ze znaczącym uśmiechem.


                                                               *  *  *


-Potter? - mruknęłam unosząc się na chwilę na łokciach, ale nie otwierając oczu.
-Nie, to ja - odpowiedział mi znany głos, Longbottom.
- Powiedz Potterowi, że ma tu przyjść, bo mam zamiar zorganizować piękną imprezę. - powiedziałam opadając z powrotem na łóżko Jamesa, nie racząc obdarzyć Gryfona moim spojrzeniem.
- Czyli ty załatwiasz żarcie, a my martwimy się o resztę? - zapytał z wyrzutem.
 Zazwyczaj ta reszta oznaczała zabezpieczenie miejsca przed potencjalnymi samobójcami, mordercami, kotkami, nauczycielami i innymi sekciarzami tudzieć Filchem którego ze swoją aseksualnością nawet do pedofili zaliczyć nie można, reszta oznaczała również zorganizowanie alkoholu, narażanie się na wykrycie pierdylionów litrów procentów pod łóżkami, kołdrami, w szafach etc., ponoszenie odpowiedzialności za dzikie imprezowanie w dormitorium, ofiary, a następnego dnia zeskrobywanie mózgów ze ścian, wywlekanie zwłok, nieprzytomnych, sprzątanie, wycieranie rzygowin i dopilnowanie aby każdy wrócił prędzej czy później do swojego łóżka w jako takim stanie.
- Tak, załatwcie resztę - mruknęłam, machnęłam dłonią i sięgnęłam po kanapkę.
 Cierpiałam na syndrom przemęczenia, zdecydowanie za dużo robiłam.
 Nie żebym nie doceniała tego, że mogę opuszczać większość lekcji, a nawet zdecydowaną większość dzięki wszechobecnemu panującemu przekonaniu że ,,ona tylko się źle czuła, ona wszystko nadrobi!''...
Tak naprawdę jedyne co robiłam to łażenie do testrali i jedzenie, względnie pilnowanie, żeby Potter się nie zabił, bo ten to potrafi potknąć się na płaskiej, prostej drodze o powietrze.
- Ty na lekcje idź, albo coś. - powiedział Gryfon i wskazał na drzwi.
- Właśnie robię to coś, Longbottom.
 Wzruszył ramionami widząc że dalsze negocjacje nie mają sensu i zabrał się za pisanie eseju na historię magii dla Binnsa, jednak ja, nie mogąc znieść jego ciągłego mamrotania o wojnach i pokojach podniosłam mój zgrabny puchoński tyłeczek i wyprowadziłam go z ich dormitorium.
 Na korytarzu wpadłam na Pottera.
-Rany, ty urosłeś! - stwierdziłam po tym, że wpadłam na klatkę piersiową chłopaka, tak jakby jakikolwiek postęp ewolucyjny nawet w postaci kilku centymetrów był u Gryfona cudem natury.
- A ty nie. - stwierdził ze słodkim uśmiechem.
- A ty śmierdzisz! - warknęłam.
 Podniósł miotłę, którą trzymał w prawej dłoni i pomachał mi nią przed oczami.
Wzniosłam oczy ku niebu i poczłapałam dalej.



                                                          *  *  *


Każdy Puchon ma tak, że czasem mu coś odwala.
Raz na miesiąc, przez 30 dni.
Tak więc skakałam sobie przez korytarz, niosąc książki do transmutacji, gdy nagle wpadło na mnie stadko pierwszoklasistów, poruszające się z prędkością Puchona widzącego żarcie. Rzuciłam okiem na ich krawaciki, błysnęło trochę srebra, trochę zieleni, a ja dłużej nie mogłam, po prostu nie mogłam znosić ciągłej anarchii na korytarzach. Rzuciłam podręczniki pod nogi jakimś ludziom, odwróciłam się i z przewrotnym błyskiem w oku mruknęłam swoje pod nosem celując w bandę rozchichranych bachorów różdżką.
Śmiechy ucichły, usłyszałam kilka wrzasków i jak ludzie otaczają ciasnym kręgiem poszkodowaną grupkę.
Odwróciłam się na pięcie i pomknęłam do dormitoriów puchońskich.
-Panno Durntlig!!! - oho, McGolonka będzie się pluć.


                                                          *    *   *

-Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że powinni zostać powiadomieni twoi rodzice? - profesor spytała rzeczowo.
- Ale proszę pani... - zaczęłam przeciągle nie łapiąc kontaktu wzrokowego.
- Żadnego ale! Doskonale wiesz, że takie zachowanie jest tu niedopuszczalne! Karanie pierwszaków powinnaś zostawić kadrze! - warknęła.
- Pani profesor. Oni chcieli mnie STRATOWAĆ. - powiedziałam wstając z krzesła.
- Nie stratowaliby cię chociażby chcieli, poza tym, wezwałam cię w tu innej sprawie.
 Całe życie i przewinienia przeleciały mi przed oczami. Dyrektorka miała pierdylion haków na mnie. Zamilkłam i usiadłam.
- Nie powiedzieliśmy o tym uczniom, ale zważając na wydarzenia jakie mają miejsce w Hogwarcie co roku... - nie żeby coś, ale w Hogwarcie to się jednak dzieje - ... założyliśmy magiczny podsłuch w dormitoriach. - skończyła, a mnie opadła szczena.
- Jaja sobie pani robi?
- Słownictwo...
- Czy drwi sobie pani ze mnie, pani profesor?
- Tak, czy inaczej, nie sądzę, aby pierwsza impreza - prawie wysyczała ostatnie słowo - miała dojść do skutku. Jesteście tu aby się uczyć, a ty ostatnimi czasy reprezentujesz sobą jedynie jedną wielką dezorganizację, jesteś bezczelna i niereformowalna, w dodatku masz zły wpływ na otoczenie.
 Grzecznie się pożegnałam i wyszłam.
Głupia suka.
Głupia suka w głupiej szkole ustalająca głupie zasady. Głupie ograniczenia.
Ja mam zły wpływ na otoczenie? Ja? A nazwisko Potter to ona kojarzy czy nie bardzo?
Szłam wściekła korytarzem i czułam się jak Mojżesz. Na widok mojego wyrazu twarzy wszyscy usuwali mi się z drogi tworząc pewnego rodzaju moją własną ścieżkę. Nagle na coś wpadłam. Kogoś, do testrala jasnego.
Było niewiele osób, które w obecnej chwili by się do mnie zbliżyło.
- Diana!
- Wiem jak mam na imię. - odburknęła.
- Nie, nie! Diana! Jesteś...
- Wspaniała, niesamowita, perfekcyjna...
- Nie! Jesteś genialna! Do lochów marsz!
I popchnęłam ją w stronę ślizgońskich dormitoriów.
Kiedy tam wlazłyśmy, padło mniej wyzwisk w moim kierunku niż zazwyczaj, mniej klątw, ciężkich przedmiotów, żyć nie umierać.
Usiadłyśmy na kanapie i ślizgonka gestem ręki pozwoliła mi mówić.
- Jesteś ślizgonką. - oświadczyłam.
- Na Merlina, wiem jak mam na imię, ile mam lat i te sprawy, mów dalej! - powiedziała rozglądając się wokół.
- Może Gryfoni są po prostu tępi, a może nie kumplują się z Ślizgonami... Ale jak to zrobiliście? - zapytałam wskazując dłonią na cały pokoik.
- Co?
- Założono magiczne gówno, praktycznie jesteśmy śledzeni, ale jakoś kiedy planujemy wielkie rewolucje imprezowe przy kuchni nic się nie dzieje, kiedy pisnę słówko u kotów, wie o tym pani ...., Jesteście przebiegli, na testrala! Jesteście superaśni...
- Ameba, absolutnie nie. - spojrzała na mnie.
- Co nie?
- Nie wiem, prawisz komplementy, więc pewnie czegoś chcesz.
- A jeżeli tym czymś jest najlepsza noc w twoim życiu?
- Jeżeli tą najlepszą nocą ma być noc u Gryfonów, to nie. - fuknęła złośliwie.
 Zrobiłam maślane oczy i złożyłam dłonie jak do modlitwy.
- To mi Iga powie! - warknęłam nie widząc, żeby moje maślenie się do niej przynosiło rezultaty. Machnęła na mnie ręką, jak do kota, którego bezceremonialnie się przegania, a ja obróciłam się na pięcie i podeszłam do rozwalonej na kanapie postaci.
- CO CHCESZ KUPO? - przywitała mnie radośnie.
 Iga była Ślizgonką, zdecydowanie nie mniej jebniętą niż ja, i pewnie większość zastanawiałaby się czemu nie jest Puchonką, gdyby nie...
- Ja pierdzielę, i co, założyła miniówę krótszą od jej zwoju mózgowego i myśli że co? - ... gdyby nie krytykowała każdego na każdym kroku i gdyby choć troszeczkę lubiła ludzi.
- Ponawiam pytanie.
 Obdarzyłam ją firmowym uśmiechem w postaci wyszczerzu każdego kiełka i usiadłam zgrabnym (okej, nie) ruchem koło niej.
- Bo widzisz, Igusiu, wasz naród jakże inteligentny, przebiegły, mądry, sprytny...
 Dziewczyna zdążyła wybuchnąć głośnym śmiechem patrząc na hałastrę hasającą wesoło po jej lochach. Udałam, że tego nie było.
- I naprawdę, marny ludek borsuczy byłby niezwykle rad gdybyście użyczyli nam choć troszeczkę wiedzy jak usunąć ten zjebany moniczycototamrobitoring!
 Iga uniosła obie brwi i spojrzała na mnie z góry, co oznaczało, że myśli.
 Czasami jej się to zdażało.
- Czyżby Puchoni na to nie wpadli? - powiedziała po czym podniosła się do pozycji siedzącej.
- Pewnie wpadli, gorzej z Gryfonami. - Iga na dźwięk ostatniego słowa wybuchnęła śmiechem.
 Po czym wskazała palcem na grupkę odizolowaną od reszty społeczeństwa Hogwartu.
 Osóbki, które znosiły wszelkie zaklęcia typowo ograniczające uczniów, odkrywali system pytania studentów, zakładali podsłuchy w nauczycielskim i te sprawy.
 Grupka ta liczyła średnio do 5 osób na jeden dom.
 I była nawet powiedzmy sobie szczerze, w pewien pokrętny sposób czczona.
 Doskonale wiedziałam o jej istnieniu także u Gryfonów!
- No, a więc?
- Czas, moja droga, czas. Daj tym tępakom od Gryfków parę chwil po prostu. - mruknęła po czym na powrót rozciągnęła się na skórzanej kanapie i dała się pochłonąć oglądaniu sufitu.
 No dobrze, a więc skoro nikt nie panikuje, tylko ja jak zwykle wpadam w histerię...
 To dam temu czas i wezmę się za swoje.


                                                                 *     *     *



Z Igą uprawiałyśmy najpopularniejszy sport w Hogwarcie : biegi na eliksiry.
Pewnie wiele osób nie nazwałoby tego sportem, ale jako Puchonka potrafię ze wszystkiego zrobić sport ekstremalny.
Tak więc, poruszając się z prędkością pierdyliard na godzinę, przedzierając się przez bataliony pierwszaków i omijając grupki starszych czarodzieji, nie zważając na rzucane za mną przekleństwa i nie omieszkając wytrącić z rąk co po niektórym Krukonkom można było mnie uznać za jednego z lepszych biegaczy, a już na pewno za punktualną, czasami przynajmniej, osóbkę.
Zazwyczaj wpadałyśmy wtedy do klasy, zajmowałyśmy bylejakie miejsca i usiłowałyśmy przeżyć tą godzinę tortur.
Bahni zazwyczaj darła się na każdego po kolei, oświadczała, jak bardzo jest rozczarowana dzisiejszą młodzieżą, obdarzała nas uśmiechem nie sięgającym oczu i tak mijała jej lekcja, za lekcją.
Ale dzisiaj było jakoś inaczej.
Sprawdziła obecność dokładnie lustrując wzrokiem każdego meldującego się ucznia.
Poruszała się na swoich kilkunastocentymetrowych szpilkach bez jej wrodzonej gracji i co chwila zerkała na zegarek.
Większość osób skorzystała z jej dezorientacji i po prostu odsypiała zarwane nocki.
Natomiast mniejsza grupa obserwatorów wymieniała podejrzliwe spojrzenia.
Wszyscy natomiast, bez względu na poziom przytomności byli poinformowani o Pierwszej Imprezie w Hogwarcie u Gryfonów, która miała się odbyć bez względu na to, czy udało się nam oszukać monitoring, czy nie. Wszyscy doskonale wiedzieli, że jak zawalimy schodzy ciałami, potłuczonymi butelkami, rzygowinami i innymi skutkami ubocznymi przebywania z Potterem nikt tam nie wlezie, nie mówiąc o przerwaniu nam dobrej zabawy.
Dzwonek obwieszczający koniec ostatniej lekcji oprzytomnił nawet najmniej ogarniętych Puchonów, i wszyscy ruszyli jak jeden mąż do swoich dormitoriów, żeby się wypindrzyć, wylaszczyć i co tam jeszcze na imprezę.
Kiedy weszłam do dormitorium Hufflepuffu już większość Puchonek, wybierała jakieś szmaty spośród walających się aktualnie po całym Hogwarcie sukienek, miniówek, stringów, sukni balowych i tym podobnych bzdetów. Kilka wrzeszczało histerycznie, niektórzy usiłowali się jedynie przeczołgać przez to pobojowisko bliżej kuchni, ale poza tym wiele się to nie różniło od normalnego harmideru puchońskiego.
Jak już mówiłam, bycie Puchonem to styl życia.
Jesienne wieczory miały to do siebie że przychodziły wyjątkowo szybko.
-Ciemno już!
-To co?
-No to lecimy, no, już!
-Ej... - mruknęłam do prefekta.
- No co?
- Kiedy niby mają się włączać światełka na dziedzińcu? - mruknęłam ukrywając drżenie głosu.
 Każdy wiedział, że nocne migracje w Hogwarcie znacznie utrudniało oświetlenie dziedzińca.
 Prefekt spojrzał niedbale na zegarek.
- Pięć minut, mniej więcej.
- PIĘĆ MINUT!? EJ, NARODZIE!!! PIĘĆ MINUT!!! - wrzasnęłam, siejąc panikę.
- PIĘĆ MINUT!
- SZYBCIEJ!!! - tłum od razu pochwycił mój krzyk i poniósł go dalej, aż do kominka i cała grupka, niemała z resztą, wybiegła na korytarze szkoły, żeby jak najciszej, ale i najszybciej, niczym oddział ninja potoczyć się w kierunku wieży Gryffindoru.
 Na schodach spotkaliśmy oddzialik ślizgoński z którym pognaliśmy dalej.
 Obeszło się bez ofiar i wpadliśmy do Pokoju Wspólnego Gryfonów z dzikim, triumfalnym wrzaskiem.
- No to ten, kto miał przynieść czekoladowe żaby?
- Gdzie jest wódka?
- Tutaj zapasy przekąsek! Zimne napoje tam!
 Około pół godziny zajęły sprawy czysto organizacyjne, żeby przemienić sypialnie kotów w istne pole do imprezowania.
 Wszyscy stanęliśmy i podziwialiśmy nasze dzieło z rękami na biodrach, niczym architekci podziwiający nowowybudowany drapacz chmur.
- No to jak? - zapiszczała Diana, a nikt nie musiał za nią kończyć.
 Panie proszą panów, panie proszą się same, czy jak kto tam lubi, parkiet po chwili był po prostu pełny szalonych ciał chcących odreagować nienajlżejszy tydzień ,,nauki''. Jedni podpierali ściany czekając aż alkohol zadziała i na nich, odważniejsze grupki podrygiwały dzikie tanga, kilkoro osób grało w butelkę, pary rozmawiały żywo przy oknie...
 Zwykły początek imprezy.
 Do czasu.
 Nagle wszystkim parom z rąk wypadły kieliszki, butelki, przysmaki.
 Tańczący zamarli w bezruchu, a grający w butelkę przestali śledzić jej szalony ruch.
 Sama wstrzymałam oddech.
 Wszczęto alarm.
 I żeby to był zwykły alarm, taki dyscyplinarny, pod tytułem Koniec Tej Imprezy!
 O na Helgę!
 To był najprawdziwszy na świecie Alarm Wojenny!
 Nie było czasu na panikę, każdemu wkuto już od pierwszej klasy, że słysząc ten piszczący, irytujący dźwięk mamy stawić się w Wielkiej Sali.
- Ameba! - James przepychał się przez pierzchający w dół tłum, chwycił mnie za rękę, a ja złapałam ją ochoczo jak ostatnią deskę ratunku.
- Diana, Amanda, Lee! Tutaj! - krzyknęłam, a dziewczyny wspinając się na palce aby nie stracić nas z oczu biegły w podobną chociaż stronę.
 Zadziwiające jak długo to potrafi trwać.
 Wszyscy zaczęli szukać siebie nawzajem, każdy doskonale wiedział, że Alarm Wojenny wszczyna się od pierwszego ataku, który mógł spokojnie oznaczać pierwszy mord.
 Stawiliśmy się w Wielkiej Sali.
 Ustawiliśmy się tak, aby widzieć McGolonkę, która przestępowała z nogi na nogę i czekała, aż będzie mogła zabrać głos.
 Kadra nauczycielska, ale także Filch, oraz pani Pomfrey stali za nią.
 Oprócz Greengrass.
 Collins stał z boku ich wszystkich i obserwował nas uważnie, spokojnie.
- Moi drodzy, proszę przede wszystkim o spokój! Doceniam to, że zjawiliście się tu tak szybko! - była roztrzęsiona.
 Wszyscy ucichli, jak makiem zasiał.
- Ale musicie wiedzieć, że to nie są ćwiczenia, to nie żarty. Dzisiaj w Hogwarcie popełniono przestępstwo. Rzucono zaklęcie niewybaczalne, zaklęcie uśmiercające.
 Nikt się nie odezwał.
- W lochach zamordowano Daphne Greengrass.
 I w tej chwili większość wydała z siebie zduszony okrzyk, spojrzałam na Malfoya, w końcu był z nią spokrewniony...
 Zabijał swoje buty pustawym wzrokiem, ścisnęłam mocniej dłoń Pottera.
W jednej sekundzie wszyscy znieruchomiali, stanęli na baczność, podążyłam za większością i przybrałam podobną pozycję, ale Potter zmarszczył brwi buntowniczo i tego nie zrobił.
- Jak wiecie, moi drodzy, nikt nie powinien się o tym dowiedzieć - zaczął słodkim głosem Collins wychodząc przed dyrektorkę, wbiłam paznokcie w palce Jamesa, a ten postanowił grać jak i ja i złączył nogi, wyprostował się i spojrzał na nauczyciela. - Nie możecie o tym powiedzieć swoim rodzicom, a i żaden z waszych pozaszkolnych przyjaciół nie powinien się o tym dowiedzieć. Nie rozmawiajcie o tym też między sobą. Ja zostanę opiekunem domu Slytherin i wszyscy będą zadowoleni! - zakończył z akcentem.
,,Buty Collinsa'' - usłyszałam w głowie cichą myśl Lee i Diany jednocześnie. Dawno nie korzystałyśmy z legilimencji...
 Spojrzałam na jego pokryte szarawym piaseczkiem lakierki...
 Co mogło w nich budzić podejrzenia?
 Szary piach.
 Identyczny, jak ten, którym Filch posypał poprzedniego dnia śliskie schody do lochów, aby uczniowie się nie zabili.
 O MERLINIE!
- Możecie się rozejść. - mruknął majestatycznie i nas odesłał.
,, Do Hufflepuffu! '' krzyknęłam wręcz w myślach do Lee, Blair, Amandy, Diany, Pottera, Longbottoma i na Helgę, do Malfoya jednocześnie, żywiąc nadzieję, że ktokolwiek mnie posłucha.
Kiedy wbiegłam do pokoju puchońskiego, wpadłam w histerię, autentycznie.
Potter trzymał mnie w drżących ramionach, jego po głowie głaskała jakaś Puchonka, Jacks mruczał niezrozumiale coś pocieszającego, a reszta obmyślała plan działania.
- Co my mamy teraz zrobić? - zapytała Blair, jej nerwy zapewnie też były w strzępach.
- Ustalmy najpierw co się stało. - powiedziała rzeczowo Amanda i usiadła obok nas.
- Collins to genialny legiliment.
- Nie taki genialny, skoro nie wykrył oklumentów.
- Może upośledzony.
- Rzucił pewnie imperiusa na Bahni.
- Jest też mordercą.
 Burza mózgów była dobrym pomysłem, każdy wyrzucił co nieco z siebie i wiedzieliśmy już, na czym stoimy.
- Raczej nie działa sam. Za mało korzyści... - mruknął Potter przymykając zmęczone powieki.
- Wiecie co się zaczęło? - zapytała groźnie Diana. - Zaczęła się Trzecia Wojna. - dokończyła opierając się o ścianę.
Wolałam myśleć, że to pytanie retoryczne.
- Przesadzasz. - warknęła Blair.
Wszyscy bardzo chcieliby w to pewnie uwierzyć.


____________
proszę, skomentujcie troszkę, wszelkie opinie miło widziane!


~AMEBA

Obserwatorzy