wtorek, 29 października 2013

Rozdział 61.



Jaram się tym, że znowu będę ciskać po Hogwarcie <3
TAK BARDZO MI TEGO BRAKOWAŁO.
HoH i Percico *u*
_________________
Pomińmy fakt, że prawie na pewno przez nas spaliło się całe Los Angeles.
Pomińmy fakt, że od miesiąca nie wiem, co się tam dzieje.
A wszystko to pomijamy, bo HOGWART, BITCHES.
Łażenie po Hogwarcie po dwóch miesiącach przerwy jest o wiele ważniejsze niż jakieś tam miasto. Mogę nawet przeżyć Malfoyów i Collinsa. O tak, ten ostatni sprawił, że zaczynam nie lubić transmutacji, a to już poważny błąd. W ogóle dziwnie tu jakoś. Może to dlatego, że jesteśmy w szóstej klasie, co mnie trochę przeraża. Ale Amebie też coś nie pasuje, więc to chyba nie dlatego. Bo ona ma gdzieś rok, na którym jest, i tak najważniejsze jest jedzenie.
Chociaż nie wiem, teoretycznie z nią nie rozmawiam.
Borze, kocham te ślizgońskie kanapy i to się raczej nigdy nie zmieni. I brakowało mi tego szumu jeziora za ścianą. To jest zdecydowanie lepsze od Pacyfiku czy co to tam jest.
Oczywiście przez pomyłkę wbiłam do piątych klas, bo przecież po co czytać naklejki na drzwiach? Te laski nadal patrzą na mnie, jakby chciały mnie zabić. W sumie to chyba poleciało w moim kierunku kilka Avad. Takich, które nawet muchy by nie zabiły. No nieważne. Kiedy w końcu trafiłam do właściwego dormitorium moja miłość do skrzatów domowych wzrosła o pierdyliard procent. Kocham te stworzenia, które co wieczór wsadzają termofory pod kołdry i same robią porządki.
Było dziwnie spokojnie. Pomijając fakt, że Weasley śmiała dotknąć moich rzeczy, a Malfoy po prostu istniał, nasz pokój wspólny i sypialnie były wręcz oazą spokoju. Zero wódki, ognistej i tych tam innych pierdół. Aż dziwne. Nienaturalne wręcz. Ale potrzebowałyśmy tego, ja i Amanda, po Los Angeles. Było bezpiecznie, ciepło i podstawiali jedzenie pod nos, nikt nie próbował nas spalić (na razie). Tamta noc była przerażająca. Będę się bała ognia albo coś. Potter już ma schizę. Chyba. W sumie nasza… ekhem, paczka, trochę się rozpadła. Wszyscy się pokłócili i tylko Lee latała od jednego salonu do drugiego, próbując nas jakoś połączyć.
I w końcu znalazła na to sposób.
- Ogarniamy patronusy. – Lee zignorowała mordercze spojrzenia posyłane przez Ślizgonów i usadziła tyłek na ławce obok mnie. Amanda zupełnie bezskapowo rozejrzała się i zgromiła wzrokiem kilka kotów, które wlepiały w nas oczy. Pełna konspira.
- Pewnie, a przy okazji się nie pozabijamy – prychnęłam. Naprawdę wybrała zły pomysł na to, żeby ze mną rozmawiać. Czekały mnie dwie godziny eliksirów z Bahni, a potem jeszcze Collins. McGolonka chyba jednak przeceniała moje możliwości samokontroli.
Lee posłała mi ciężkie spojrzenie osoby, która chciałaby wrócić do jedzenia.
- Błagam cię, chociaż ty to zrób.
Amanda przewróciła oczami. 
- Błagam cię, chociaż ty nie każ jej robić czegoś, czego najwyraźniej nie chce. - W sumie czemu nie? - Amanda prychnęła. - Obiecaj mi tylko, że nie będzie tam Malfoya. 
I właśnie w tym momencie usłyszałam głos wyżej wymienionego osobnika, który doprowadził mnie do szewskiej pasji
- Gdzie mnie nie będzie? 
Miałam ochotę zapoznać go z krzesłem.  
- W dupie u... A nie, tam też już byłeś - warknęła Amanda. Ślizgonki za dużo warczą. 
- To nie moja wina, że mój urok osobisty działa również na tą samą płeć. 
- Ja tego nie chcę słuchać - oznajmiłam, po czym gwałtownie wstałam. Mniejsza z tym, że zostawiłam pełny talerz (Puchoni by mnie zabili). Amanda poszła za mną jak posłuszny piesek. Oby Tarra nie potraktowała jej jako jedzenia. 
Po drodze zgarnęłyśmy zdechłe fretki od pani Skype. Fajna kobieta, nie powiem. Opiekuje się moją hipogryficą przez wakacje. Ameba ją wręcz ubóstwia.  
Tarra nas nie zabiła, a to już wielki sukces. Myślę, że fretki trochę pomogły. 
- Wiesz, co jest genialne? Mamy w chuj dużo wolnego czasu - powiedziała Amanda rozmarzonym głosem. 
- Na razie - mruknęłam. - Potem będziesz musiała się uczyć. 
Zamilkła na chwilę. 
- Jakieś wieści z Los Angeles? - Pokręciłam głową, odwiązując Tarrę. Cmoknęłam na nią (trochę dziwnie tak cmokać na hipogryfa, NOALE) i ruszyła lekkim kłusem. Musiała się jakoś wybiegać, pani Skype nie spuszczała jej z łańcuchów, a przecież nie puszczę jej, bo jeszcze mi ucieknie. 
Hogwart to chyba jedyna szkoła na świecie, w której uczniowie mogą mieć hipogryfy. 
- Też masz tak, że jak pomyślisz o tym, co się tam działo, to chcesz się zaszyć w jakimś cichym kącie? - wymamrotałam. 
- Ja ogólnie mam wrażenie, że to wszystko nasza wina. 
Zmierzyła wzrokiem Tarrę.
- Nie rozumiem, jak możesz lubić to coś.
- Ty nic nie rozumiesz. Nawet transmutacji. - Przystanęłam na chwilę i zmierzyłam ją wzrokiem. 
- Tak zupełnie przy okazji - zaczęła, spoglądając na zegarek - eliksiry trwają już od dziesięciu minut. 
- Kurwa - szepnęłam. - Bahni mnie zabije.

W ten sposób na starcie straciliśmy dwadzieścia punktów. Mało brakowało, a Gryfoni, którzy siedzieli w tym bagnie (czytaj: sali od eliksirów) razem z nami, nie zaczęli przez to świętować. 
- Mogę ich zamordować? - spytałam półgłosem Amandę, gdy siadałyśmy na krzesłach, udając skruszone.
***
- KURWA NO, JAK TE BACHORY ŁAŻĄ?! - wydarłam się na cały korytarz, kiedy po raz któryś wlazł na mnie jakiś kot. Ten, na którego wrzasnęłam, spojrzał na mnie przerażony i uciekł, po drodze taranując kolejnych niewinnych ludzi.  
- Hej, spokojnie, to tylko dzieciaki. - Amanda próbowała mnie jakoś ogarnąć. 
- JA PIERDOLĘ, KTO UCZYŁ TYCH GÓWNIARZY CHODZIĆ?! - odezwał się słodki głosik Ameby, która przedzierała się ku nam przez morze tych potworów.
 - Lata toto w kółka, kwadraty i trójkąty, ogarnąć się nie umie, no co to kurna ma być? - wydyszała. Razem zaczęłyśmy się przepychać w tłumie tych krasnali na zajęcia z transmutacji. Kiedy wyszłyśmy z tego zatłoczonego korytarza, Ameba westchnęła.
 - Pomyśleć, że kiedyś my też tak zapierdalaliśmy po Hogwarcie. 
- Wolę nie myśleć o tym, że też wpadałam ludziom pod nogi, serio - burknęłam.
 - A ty jeszcze jesteś obrażona? - zapytała zdziwiona. Amanda zupełnie niepotrzebnie wyjęła różdżkę. Przecież ja się potrafiłam kontrolować. 
- Co ty, nie widać mojego świetnego humoru? Skaczę z radości kurwa pod sufit - wysyczałam.
 - Przestań już, no. Puchoni też mają złe dni. 
Przewróciłam oczami, szybko się odwróciłam i przywaliłam głową w coś twardego. Coś, co potem okazało się panem Collinsem. 
Ups. 
- Młoda damo, czy zdajesz sobie sprawę z tego, że agresja wobec nauczycieli jest surowo zabroniona w tej szkole? - Ton jego głosu był tak przepełniony patosem, że zdziwiłam się, jak ten człowiek może mówić.  
- O ile dobrze kojarzę, to jestem w tej szkole o wiele dłużej niż pan i doskonale zdaję sobie sprawę z regulaminu, który tu obowiązuje. - Zadarłam głowę do góry, żeby móc spojrzeć w jego oczy. Były prawie białe, jaśniejsze od Malfoya. Dziwne. 
Spojrzał na mnie z wyższością. 
- O ile dobrze kojarzę, to mam w tej szkole o wiele większe prawa, panno Finkle. Więc proszę traktować mnie z szacunkiem, rozumiemy się? Innym razem mogę nie być taki miły.   
Po tych słowach zniknął w klasie.  
- Czy tylko ja umiem podpaść dwóm najgorszym nauczycielom w pierwszy dzień szkoły? 
Ameba poważnie pokiwała głową, po czym stwierdziła, że Ślizgon potrafi wszystko. 
Kiedy Collins ponownie wychynął z tej swojej dziupli, wszyscy już na niego czekali. Posłał mi bardzo, ale to bardzo nieprzyjemne spojrzenie, którym powiadomił mnie, że prawdopodobnie będę miała z nim na pieńku przez cały rok. Genialnie. 
Collins pokazał nam ręką, że możemy wchodzić, po czym cała puchońsko-ślizgońska masa wlała się do klasy i zaczęła napierdalać się wszystkim, czym tylko mogła. Oczywiście przez chęć zajęcia najlepszego miejsca, czyli tego z tyłu. W końcu paru Puchonów oberwało jakimiś żądlącymi, a Ślizgoni jak zwykle dumnie uratowali swoje tyłki przed pączkami latającymi po całej klasie. Collins po prostu przeszedł między nami, poinformował nas o tym, że nie będzie tolerował takiego zachowania i oznajmił, że nikt nie każe nam siedzieć tutaj i w każdej chwili możemy wyjść.W każdym razie patrzył na mnie jakby chciał mnie pokroić na kawałki. Nie wiem, skąd u niego tyle złości. Przecież to naturalne, że uczniowie kłócą się z nauczycielami. 
Razem z Amandą wywalczyłyśmy ławkę względnie na środku. Z tyłu usadziła się Ameba i Blair, a obok nich Malfoy z Weasley. 
- Widzę romans kwitnie - szepnęła Amanda, zerkając na nich. 
- Nie wiem, nie wnikam. - Położyłam książkę na ławce i podparłam głowę ręką. 
Collins naprawdę nie potrafi prowadzić lekcji. 
*** 
Wyjmowałam książki z torby, kiedy Ameba wbiła do naszego dormitorium. Nie wiem jak, może przekupiła jakiegoś Ślizgona kawałkiem czekolady albo coś. Położyła się na moim łóżku, co sama chciałam przed chwilą zrobić, ale nie wytrzymała tak długo. Usiadła i omiotła wzrokiem pomieszczenie. 
- Widzę, że Rózia ma otwarty kufer - zauważyła. - Szkoda by było, gdyby ktoś - jej oczy zwęziły się tak, że pewnie trudno było jej cokolwiek zobaczyć - nagle, zupełnie przez przypadek włożył jej tam jakieś magiczne zwierzątko, które zrobiłby rozpierduchę.
 - Dlatego nikt tego nie zrobi, prawda? - zapytałam przerażona. W sumie niepotrzebnie protestowałam. - Wiesz, że ona zrobi większy rozpiździaj niż to zwierzątko. Jest dopiero pierwszy dzień szkoły. 
- Drugi - uściśliła. Spojrzałam na nią wzrokiem pełnym dezaprobaty, a przynajmniej taki by był, gdyby nie to, że moja wyobraźnia powoli dopuszczała do siebie widok wkurwionej Weasley z podartymi rzeczami. 
Chwilę później biegłyśmy do pani Skype po któregoś z jej pupilków.
____________________

Mózg mi się przegrzał, pewnie dlatego takie krótkie >.< Ale w sumie potem bym męczyła i byłoby jeszcze gorzej.
Jestem nawet zbyt zmęczona na to, żeby zrobić chamską reklamę .____.
ÓMIERAM. 

piątek, 25 października 2013

Rozdział 60


 Po pierwsze: przepraszam za zaniedbanie szczątkowych ilości czytelników.
 Po drugie: przepraszam za zaniedbanie mojej klawiaturki.
 Po trzecie: przepraszam za zaniedbanie współwłaścicielki bloga.
 Po czwarte: Puchonkom się wybacza!



No to, hej

WIELKA REAKTYWACJA HOGWARTOWSKICH!

Najpierw coś do starych fanów, których nie ma, witamy
a teraz do fanów, którzy nimi nie są, zostańcie tu chwilkę i doczytajcie chociaż kawałek, bo mimo że to druga część bloga, tak jakby, to naprawdę nie musicie do niczego wracać, żeby wiedzieć o co chodzi, a więc proszę ładnie zostawić komentarz :D



_____________________________




W moim życiu działo się dużo dziwnych rzeczy.
W ogóle sama jestem dziwna.
No bo, pokażcie mi normalnego Puchona! Taki gatunek zapewne dawno wymarł o ile w ogóle istniał.
Ale zobaczyć swoją przyjaciółkę o godzinie 5 na nogach, to było już po prostu przekroczenie wszelkich granic. A ona Puchonką nie była, więc z nieuzasadnione zachowania można uznać u niej za DZIWNE.
-Gdzie jedzenie... - wymruczałam wygrzebując się spod kołdry, kiedy ktoś coś krzyczał - CO SIĘ DZIEJE? - dodałam po chwili, ale ktoś już zdążył wywlec mnie brutalnie z ciepłego łóżka.
- AMEBA DO CHOLERY!!! COŚ SIĘ DZIEJE!!! - trudno żeby się nie działo skoro miotacie się po całej chacie o świcie, bystrzaku. Spiorunowałam Pottera wzrokiem, ale posłusznie wstałam. - ŚLEPA?!
 James wziął mnie jak pijanego kumpla za ramiona i postawił tuż przed oknem.
 Śliczne to okno, taka śliczna posrebrzana rama, szkło czyste jak cholera, pewno jakieś zamagicznione bo kto w LA ma czas na mycie okien?
 A widoki z tego okna też zazwyczaj są piękne.
 Ale coś im dzisiaj nie wyszło.
 Zatkałam sobie usta dłońmi żeby nie krzyknąć, serce podeszło mi do gardła, i jakby mi to pokazano od razu to uwierzcie mi. Lepszego budzika nie ma. Otóż wszystkie budynki w zasięgu wzroku dymiły. I nie był to ten mugolski dym, który zazwyczaj wydobywa się z kominów w każdym mieście i stwarza niesamowity miejski klimat, o nie. To był normalny dym, taki który powstaje z normalnego ognia.
 Spojrzałam w okna domów.
 Ogień.
I znowu, nie ten zwykły ogień, który ogrzewa mugolskie domy i właściwie tylko w skrajnych przypadkach jest niebezpieczny. Mignęły mi przed oczami zajęcia z OPCMu i mimo tego, że większość przegadałam z innymi puchonami, to rozpoznać szatańską pożogę potrafiłam, czerwone płomienie liżące wszystko co stanie im na drodze, zajmują stopniowo coraz większy obszar i zanim ktokolwiek zorientuje się przez co jest atakowany po prostu się spala.
- Ameba, spierdalamy. - do mojego pokoju weszła Amanda z Dianą, miały poważne miny, starały się opanować całą sytuację. Reszta pewnie już jest na dole. Zrzuciłam z siebie szlafrok, który tylko krępował ruchy i w samej koszuli nocnej zbiegłam na dół.
Jakbym miała określić to co się tam działo, to była to zdecydowanie cisza przed burzą. A może inaczej, burza już trwała ale czekaliśmy aż ktoś się do tego oficjalnie przyzna.
- Dobra, macie - powiedział Billy rzucając każdemu po kolei różdżkę, które schował ponoć w bezpiecznym miejscu podczas naszego pobytu. Na początku nie zatrybiłam po co nam one, skoro jest końcówka wakacji... - Doskonale wiemy, że mugole sami nie miotają od tak po całej Kalifornii pożogą. - no właśnie, to samo chciałam powiedzieć. - Plan jest taki, musimy dobiec na wzgórze, stamtąd wszystko zobaczymy. - zakończył drżącym wzrokiem i wskazał swoją różdżką na okno, z którego było widać przez dym napis 'HOLLYWOOD'. Wszyscy zamilkli na chwilę.
- To drugi koniec miasta! - jęknął Longbottom.
- Jak się nie ruszymy teraz, to... KURWA MAĆ! - krzyknął Potter, bo jasny ogień zaczął właśnie trawić pokój obok. Nie trzeba było nas dłużej poganiać.
 Wybiegliśmy przez drzwi frontowe.
 No dobra, przeciskaliśmy się bez ładu i składu przez te ciasne wyjście i wywracaliśmy się jak jakieś domino.
 Ale się wydostaliśmy.
 Miasto, zazwyczaj dość bezpieczne i piękne zamieniło się teraz w kadr z filmu grozy, nie było widać dalej niż na paręnaście metrów, bo duszący dym osiadał na domach i rozpraszał się wzdłuż uliczek. Złapałam za dłoń Blair i Lee, bo pewnie bym się za chwilę wyjebała gdyby nie to w miarę stabilne oparcie. Grupką, w grobowej ciszy szliśmy przez betonowe miasto, od czasu do czasu dało się słyszeć jakiś krzyk, nie wiadomo czyj, ale wszystko to było bardzo niepodobne do tętniącego życiem miasta które znaliśmy przez całe wakacje.
 Najbardziej wstrząśnięty całą sytuacją wydawał się Billy, Diana musiała go podtrzymywać z jednej, Amanda z drugiej strony i i tak co jakiś czas robiliśmy postoje, żebyśmy mogli rozeznać się z tego, gdzie jesteśmy.
- Jesteśmy w czarnej dupie! - warknął Longbottom i rozłożył ręce w geście bezradności.
- No to wymyśl coś, żeby z niej się wydostać, bystrzaku! - odszczeknął się Billy, którego irytowała już ciągła kłótnia i brak organizacji.
- Tylko spokojnie, nie mamy jedzenia, ale... - kiedy samą siebie usłyszałam po prostu spanikowałam i stwierdziłam, że skoro nie mamy jedzenia to chociaż zaoszczędzę energię z mówienia na jakieś polowanie czy inne survivale, bo naprawdę nie mam pojęcia do czego będziemy zmuszeni.
- Ludzie, w tą czy w tą gdzieś dojdziemy. - powiedziała Diana.
- Dojść to ty se możesz...
- Na Merlina, Potter!
- Gorzej niż Amanda.
- Nie można gorzej.
- A jednak.
- Dobra, idziemy. - Billy przetarł czoło, wstał z murka, na którym siedział no i poszliśmy dalej.
Kiedy przechodziliśmy przez krzaki odgradzające wzgórze od terenów miejskich widziałam jak wszyscy uruchamiają mózgi. Potter i Longbottom zaczęli konkretnie marudzić, Amanda i Diana żywo dyskutowały na temat tego, jak mamy się stąd wydostać. Reszta siedziała cicho, ale wiadomo, że jak jest cicho, to nie jest dobrze.
 Kiedy wspięliśmy się już na wzgórze i odwróciliśmy się żeby zobaczyć ile stąd widać zaniemówiliśmy.
-Miasto-widmo...- ktoś szepnął. Usiadłam po turecku przy literce O i rozpoczęłam puchońską panikę.
- I co teraz? Nic nie widać, bo tam nic nie ma! - powiedziałam żywo gestykulując.


 Kings Cross, peron 9 i 3/4, 11:30

-Hej! - krzyknęła Diana widząc całą Ślizgońską elitę przechadzającą się w zadumie po dworcu. Za każdym razem powrót do Hogwartu był tak samo emocjonujący, jakbyśmy byli pierwszakami. Jakby to wcale nie polegało na nieprzespanych nocach, wiecznych esejach i wkuwaniu na pamięć definicji zaklęć. No ale to był Hogwart!
- AMEBA! BLAIR!!! - oho, no tak, poznajcie naród puchoński. Przez całą stację przetaczał się tłum opatulonych w szaliki, czapki i pączki w łapach Borsuków. O tak, właśnie. Puchonki, Puchoni, Puchony i inne Puchonopodobne rzuciły się na nas w radosnym śmiechu i zaczęły z ekscytacją planować ustawienie stolików w kuchni, czy coś... Nie wiem, przestałam słuchać.
 Obok mnie właśnie przeszedł James i nie zwracając na nic uwagi.
 Ostatnio często mu się to zdarzało.
 Mówiąc 'ostatnio' mam na myśli 'po ataku na Los Angeles', Gryfon po prostu nie doszedł do siebie, a dym spowodował zakadzenie płuc, tym samym niedotlenienie. Czyli, po puchońsku mówiąc, kotek nie trybił najlepiej i czasem trzeba było mu coś naprawdę łopatologicznie wytłumaczyć żeby cokolwiek załapał. Mniejsza o to.
- James?
- Ameba! Co tak wcześnie? - rozejrzałam się po peronie. Większość uczniów już tu była, wcześnie wcale nie było, ale nauczyłam się nie zwracać uwagi na niedociągnięcia w wypowiedziach Gryfonach. Nigdy chyba nie myślał, więc jakieś ubytki na mózgu czy w tym jakimś jego narządzie myślopodobnym wiele nie pogorszyły jego stanu.
 Czasami zastanawiam się, czemu ludziom dzieją się rzeczy, których nie chcemy, a te o których marzymy żeby im się stały po prostu nie mają prawa się wydarzyć.
 Chętnie wymazałabym mu pamięć. Sprawiła, żeby wierzył w każde moje słowo.
 Ale niee, na Merlina! On ma teraz tylko problemy w kontaktach międzyludzkich!
 Dobrze, że nie międzypuchońskich, bo porozumiewanie się z nami, Puchonami, jest naprawdę łatwe.
- Nie jest wcześnie- zerknęłam na mugolski zegarek, było później niż myślałam - chodź, zaraz podjedzie i nigdzie nie siądziemy. - po czym pociągnęłam go w stronę Ślizgonów.

 pociąg

- A pamiętacie jak Longbottom chciał zamordować mysz, bo zjadła mu wypracowanie dla Zielonki?
 Wybuch niekontrolowanego śmiechu, no bo, proszę was, jaki człowiek biega z tasakiem po pokoju wspólnym, szepta groźby do podłogi i rzuca na oślep zaklęcia niewybaczalne do gryzonia?
 Ja wam powiem, jaki.
- Gryfon! - zerknęłam w stronę Jamesa, śmiał się klepiąc dłońmi po udach, zdecydowanie wyglądał coraz lepiej, w miarę czasu przebywania z przyjaciółmi. Oczy odzyskiwały blask, a cera zdrowy kolor.
- Hej, zaraz wysiadamy... - do przedziału wpadła Krukonka wyraźnie czerwieniąc się czując na sobie wzrok Pottera - Co to za syf? - dodała z roztargnieniem wskazując na... artystyczny nieład w naszym wagonie.
 Machnęłam na nią tylko ręką, zebrałam najpotrzebniejsze rzeczy (czytaj: połapałam czekoladowe żaby i wrzuciłam do plecaka) i wyjrzałam za okno.
- Pierwszaki znowu będą się jarać widoczkami. - mruknęła pesymistycznie Amanda
- A ty się nie jarasz? - spojrzałam z politowaniem na przyklejoną do szyby Ślizgonkę
- Ona? Nigdy - zaprzeczyła stanowczo Diana pakując do torby jakieś książki, które podczas hamowania pociągu rozrzuciły się po całym przedziale i prawie zginęliśmy, mniejsza.
 Nagle Ekspres zahamował się gwałtownie, wysypał mi skurwiel moje czekoladowe żaby, wrzucił na mnie Longbottoma i bezczelnie zatrzymał się jakiś kilometr od stacji Hogwart.
- CO DO KURWY DUPY? - wrzasnęła Lee, podnosząc się z podłogi
- Wyrażaj się, młoda damo. - powiedział oschle profesor... Właśnie, nie znam gościa. Ale to raczej profesor. Takie to wysokie, mroczne i nieprzyjemne, to na pewno nauczyciel.
 Lee pozbierała się z ziemi i stanęła na równe nogi.
- Dlaczego nie dojechaliśmy do stacji, jak zwykle? - zbulwersowałam się.
- Wprowadzono pewne procedury bezpieczeństwa, uczniowie wyjdą, zostaną przeszukani, i przejdą ten kawałek pieszo, aby przetestować działanie zaklęć ochronnych. - odpowiedział lakonicznie i szybko się oddalił.
 Uniosłam jedną brew i spojrzałam na pozostałych, ale nic nie mówiłam.
 Szybko opuściliśmy pociąg rzucając tu i ówdzie podejrzliwe spojrzenia, szukając jakiegoś powodu tego zamieszania.
 Przy wyjściu faktycznie, przeszukali nas, Puchonów opierdzielili za nadmiar prowiantu wnoszony na teren szkoły, niektórym powyrzucali jakieś noże, piły mechaniczne czy inne zabójcze narzędzia. Gryfonom zabrali wódkę, ale spokojnie, Hogwardzkie zapasy ubogie nie są, a Krukonom poodbierali książki pieprząc coś o ekologii.
 W każdym bądź razie, wkurwieni, młodzi i młodsi czarodzieje zmierzali do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart.
- Robi wrażenie. - zatrzymałam się i obejrzałam zamek, błonia skrywały się gdzieś za sosnami, a jezioro dawało o sobie znać przez zimne podmuchy wiatru.
 Pierwszaki wydawały z siebie głośne 'Łaał!', a reszta z podziwem wbijała wzrok w gmach.

 Doszliśmy, i bez skojarzeń proszę.
Wszyscy, cali, zdrowi przynajmniej fizycznie, w grupkach, ale dotarliśmy do bram Hogwartu.
Uczta, sztywne powitalne przemowy, piosenka Tiary Przydziału, jakby sztuczna, na siłę, mówiła coś o własnym rozumie, indywidualności.
Trochę dziwne, zjednoczenie zazwyczaj było motywem przewodnim jej pieśni, nieważne.
Ale żarcie było dobre, najlepsze, jak zawsze!
- Podaj kurczaka!
- Mięso!
- ŻARCIE LUDZIE!!!
 Tak więc, witam przy stole Puchonów.
 Jako Puchonka, zjadłam swoje, pozbierałam co mogłam i ruszyłam z Blair do dormitorium.
 Znany zapach kakaa, drewna i cynamonu wypełnił nasze nozdrza, natychmiast przykleił nam uśmiech do mordek i kazał rozsiąść się wygonie w najbliższym fotelu, na schodku, czymkolwiek, o tak.
 Ktoś coś nucił, ktoś gonił skrzaty o dodatkowe porcje czekolady, inny Puchon rozkładał koce na schodach i wszystko było tak pięknie, tak po staremu, tak cudownie puchońsko.
 Przy kominku zaczęła się zażarta dyskusja na temat tych całych 'procedur bezpieczeństwa', no i, oczywiście, tajemniczego profesora Collins.
 Nie dołączyłam do niej, bo patrząc na plan lekcji na jutro:
Eliksiry
Eliksiry
Transmutacja
Transmutacja
Numerologia
Obrona przed czarną magią
Opieka nad magicznymi stworzeniami
Historia magii
koniec : 16:00
powinnam pójść spać już wczoraj.

 zajęcia z historii magii
- A więc, bunt goblinów został wywołany przez niedogodności związane z... - pierdol, pierdol, ja posłucham.
 Historia magii, jako jedna z luźniejszych lekcji w tym dniu była niepowtarzalną okazją do wymienienia się plotkami z całego dnia i datami najbliższych wix w dormitoriach. A jak już siedzisz przy Potterze, to naprawdę, wiesz wszystko o wszystkim.
W klasie panował nieprzyjemny szmer, więc pisaliśmy do siebie kartkę, zbyt zmęczeni by nawet mówić.
,,Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że to nie jest normalne?
Że coś jest nie tak?''
Podrzuciłam mu zwitek papieru, refleks szukającego uratował karteczkę od skończenia w kłakach jakiejś śpiącej Gryfonki. Może i przeżywał szok, ale niektórych cech po prostu nie da się w człowieku zabić.
,, Coś jest bardzo nie tak. ''
Otrzymałam odpowiedź.
Wzięłam głęboki oddech.
- Incendio - szepnęłam, a świstek stanął w płomieniach.
Po chwili był już tylko kupką popiołu, leżącą na blacie obok zużytego pióra.

_____
może znajdzie się tu jakiś zagubiony w internetach gnom i ładnie nam skomentuje?


~AMEBA




Obserwatorzy